Biogazownie szansą dla energetyki i rolnictwa

29 lipca, 2010

Powstanie do 2020 r. biogazowni wykorzystującej biomasę pochodzenia rolniczego w każdej gminie, która posiada warunki do uruchomienia takiego przedsięwzięcia – to główne założenie „Kierunków rozwoju biogazowni rolniczych w Polsce w latach 2010-2020″. Przygotowany przez Ministerstwo Gospodarki dokument Rada Ministrów przyjęła w ubiegłym tygodniu.

MG przewiduje, że biogazownie będą powstawać głównie w gminach wiejskich oraz na terenach zasobnych w biomasę, co jest zgodne z priorytetami Wspólnej Polityki Rolnej UE. Szacuje się, że w Polsce może zostać wytworzone ok. 1,7 mld m3 biogazu rocznie. Taka ilość biogazu po oczyszczeniu mogłaby pokryć ok. 10 proc. zapotrzebowania na gaz lub w całości zabezpieczyć potrzeby odbiorców z terenów wiejskich oraz dostarczyć dodatkowo 125 tys.

MWhe (energii elektrycznej) i 200 tys. MWhc (energii cieplnej). Nie bez znaczenia jest fakt, że biogazownie rolnicze wpłyną na wzrost dochodów rolników poprzez wykorzystanie pozostałości przemysłu rolno-spożywczego. Nie spowodują ponadto zniszczeń w środowisku naturalnym. Ocenia się, że dzięki biogazowniom możliwe będzie zmniejszenie emisji dwutlenku węgla w wysokości 3,4 mln ton rocznie.

Rozwój biogazowni jest jeden z celów wyznaczonych przez „Politykę energetyczną Polski do 2030″. Zapisano w niej wzrost udziału odnawialnych źródeł energii w finalnym zużyciu energii do 15 proc., a na rynku paliw transportowych do 2020 r. o 10 proc. Przyjęty przez rząd dokument wskazuje najważniejsze bariery prawno-administracyjne oraz przepisy, które powinny zostać wprowadzone aby umożliwić rozwój biogazowni rolniczych.

W ciągu roku od daty przyjęcia programu przez Radę Ministrów, właściwi ministrowie będą zobowiązani do przygotowania prawa, które ułatwi inwestycje w tym sektorze. Zapisy dokumentu mówią również o konieczności przeprowadzenia kampanii promocyjno-edukacyjnej nt. znaczenia biogazowni. Jej adresatami będą m.in.: przedsiębiorcy, rolnicy, producenci rolni oraz lokalne społeczności.

W jej realizacji uczestniczyć będą ponadto ośrodki naukowo- szkoleniowe, ośrodki doradztwa rolniczego, jednostki badawcze i dydaktyczne oraz media.

  1. Złoty zielony interes
    Nic tak nie przyciąga biznesu jak publiczne dotacje. Dlatego duzi i mali inwestorzy rzucili się budować biogazownie, choć na wolnym rynku ich eksploatacja przynosi tylko straty.

    Gdyby producent wody mineralnej, koszul albo samochodów startował na rynku z towarem dwukrotnie droższym od konkurencji, szybko poszedłby z torbami. Od każdej reguły są jednak wyjątki, w tym wypadku jest nim ekogospodarka. Polscy przedsiębiorcy, a wśród nich największe tuzy, rzucili się do budowania biogazowni, choć produkowanie energii z biomasy jest nieopłacalne, ale zyskowne. Paradoks? Pieniądze zapewnią politycy, sięgając do portfela Polaków płacących podatki i rachunki za prąd.

    Waldemar Pawlak może zacierać ręce. Chwycił forsowany przez Polskie Stronnictwo Ludowe pomysł oplecenia Polski siecią małych elektrowni, którym rolnicy będą dostarczać paliwo. Na ubiegłotygodniowych targach ekoenergetyki GreenPower stoiska sprzedawców technologii i urządzeń produkujących energię elektryczną z biomasy przeżywały oblężenie. Kilka giełdowych spółek, m.in. specjalizujący się w handlu węglem i koksem Kopex, spółka doradcza DGA i Zakłady Azotowe Puławy, ogłosiło, że wchodzą w ten rynek.

    Podobnie jak najwięksi polskiego biznesu. Jan Kulczyk ma już udziały w firmie Agrogaz, a Aleksander Gudzowaty wspólnie z PGNiG i spółką Gazpromu zamierza wydać 50 milionów euro na budowę 11 biogazowni. Ze wszystkich zapowiedzi wynika, że tylko w dwóch najbliższych latach w Polsce powstanie kilkaset instalacji, gdzie w trakcie fermentacji roślin (kukurydzy, rzepaku, buraków) albo śmieci (odpady organiczne, np. z zakładów mięsnych) będzie wytwarzany gaz. Podobny do ziemnego, choć mniej kaloryczny. Co ich tak pociąga w tym biznesie?

    Biogazownie mają zalety i faktycznie pomogłyby rozwiązać kilka problemów energetycznych. Po pierwsze, produkując gaz z kukurydzy, możemy zmniejszyć zależność od importu tego paliwa. Gdyby w Polsce powstało tysiąc takich instalacji (wedle najskromniejszej wersji planów ludowców), produkowałyby one ilość gazu równą 6 proc. rocznego zapotrzebowania całego kraju. Po drugie, przypuszczalnie po 2016 roku zacznie nam brakować energii elektrycznej.

    A biogaz można łatwo wykorzystać jako paliwo w małej elektrowni, co byłoby pomocne w łataniu bilansu energetycznego kraju. I wspomogłoby nasze przestarzałe linie przesyłowe, które mogą nie wytrzymać przeciążeń – wybudowanie sieci niewielkich, lokalnych elektrowni zmniejszyłoby to ryzyko. Następnym ważnym argumentem „za” jest środowisko naturalne. Produkcja prądu z roślin i śmieci mniej zanieczyszcza środowisko niż komin węglowej elektrowni, a ubocznym efektem fermentacji są niezłej jakości nawozy, które można wykorzystać w rolnictwie. A jeszcze obsiałoby się nieużytki – do zaopatrzenia w surowiec tysiąca instalacji wystarczy wykorzystanie jednej piątej gruntów, które dziś leżą odłogiem.

    To wszystko prawda. Tyle że są to argumenty natury politycznej, a nie biznesowej. Argument biznesowy jest jeden i zawsze ten sam: zysk. A tu biogazownie mają jedną, za to wielką wadę, która powinna je dyskwalifkować jako obiekt biznesowego pożądania: koszt wyprodukowania 1 megawata energii z biogazu jest trzykrotnie wyższy niż megawata z elektrowni węglowej. Przedsiębiorcy jednak nie oszaleli, ten biznes może się opłacać. Wystarczy, by znaleźli się chętni, by do biogazu dopłacać.
    Na początek zapłaci Unia Europejska. Wciąż zachęca producentów energii do stopniowego przestawiania się na technologie przyjazne dla środowiska i jej produkcję z odnawialnych źródeł. Dlatego w Polsce inwestor przymierzający się do budowy biogazowni może przebierać w unijnych funduszach, z których da się wydusić dotację. Także polski rząd poprzez Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej dopłaca do tego biznesu. Ma na to 600 mln zł w formie umarzalnych pożyczek. – Inwestor dobrze zorientowany w mechanizmach wsparcia może uzyskać pomoc finansową w wysokości 75 proc. wartości inwestycji – mówi Przemysław Mroczkowski, specjalista od finansowania budowy biogazowni w Instytucie Energii Odnawialnej. To bardzo dużo, okazuje się jednak, że nie wystarczy, żeby biogazowy biznes się kręcił. Produkcja jest za droga.

    – W dobrze zaprojektowanej instalacji wykorzystującej odpady koszt wyprodukowania 1 megawatogodziny (MWh) energii elektrycznej wynosi około 400 zł – szacuje Marek Jóźwiak, prezes giełdowej firmy BBI Zeneris, która przygotowuje się do uruchomienia swojej pierwszej biogazowni. Tymczasem zakłady energetyczne kupują taką energię po cenie 150 zł za MWh. Gdyby więc na tym zakończyć rachunki, biogazownie byłyby doskonałymi maszynami do produkcji strat finansowych niezależnie od tego, czy dotacja do budowy wynosi 75, czy 100 proc.

    Z pomocą przychodzą jednak przepisy. Biogazownia za produkowanie zielonej energii otrzymuje zielone certyfikaty – wirtualne papiery, które może sprzedawać zwykłym elektrowniom i elektrociepłowniom. W ten sposób spełniają one obowiązek nałożony przez państwo na każdego producenta energii – wytwarzania także tej zielonej. Dziś taki certyfikat jest wart około 250 zł, co po doliczeniu dochodów ze sprzedaży samego prądu daje biogazowni już 400 zł za megawatogodzinę. Do tego należy dodać niewielkie wpływy ze sprzedaży nawozów i (większe) energii cieplnej, która powstaje przy spalaniu gazu w agregatach.

    Ale gdyby ktoś jeszcze nie był pewien zysków, resort gospodarki przygotowuje kolejną zachętę. W nowej wersji ustawy o prawie energetycznym ma się znaleźć zapis umożliwiający wystawianie biogazowniom dwóch certyfikatów ekologicznych: zielonego za produkcję energii elektrycznej ze źródeł odnawialnych i żółtego za produkcję energii cieplnej. Biogazownie zarobiłyby wtedy dodatkowe 60 zł za 1 megawatogodzinę.

    To ostatecznie rozwiałoby wątpliwości co do tego, czy warto inwestować w biogazownie, czy nie – podsumowuje Grzegorz Bardziak, prezes spółki Poldanor, która zarządza czterema instalacjami i planuje budowę dziewięciu kolejnych. Dzięki temu opłacać się będą także najdroższe w eksploatacji biogazownie rolnicze, w których podstawowym paliwem nie są odpady, lecz kukurydza, rzepak, buraki czy ziemniaki. A przy okazji zarobią ci, którzy to paliwo będą dostarczać.

    I chyba na wdzięczność rolników najbardziej liczą najwięksi orędownicy budowania tych instalacji w Polsce, czyli prominenci z PSL. Jeszcze w lutym rada naczelna partii podjęła uchwałę o wspieraniu alternatywy dla zwykłych elektrowni. Ministerstwo Rolnictwa, któremu szefuje Marek Sawicki z PSL, przygotowało stosowne założenia rządowego „Programu rozwoju biogazowni rolniczych”. Przewiduje on między innymi obowiązkowe kupowanie takiej energii przez zakłady energetyczne i pierwszeństwo w podłączaniu biogazowni do sieci przesyłowych. Projekt przejęło Ministerstwo Gospodarki, którym kieruje Waldemar Pawlak, i niebawem ma przedstawić efekt końcowy. Ideę twórczo rozwinął Jan Bury (PSL), wiceminister skarbu państwa. Kontrolowana przez skarb Krajowa Spółka Cukrowa rusza właśnie z budową czterech instalacji w byłych cukrowniach.
    – Jeśli projekt się powiedzie, w najbliższych pięciu latach mogłoby powstać w kraju około tysiąca biogazowni – mówił niedawno Bury. Genowefie Tokarskiej, PSL-owskiemu wojewodzie lubelskiemu, wyrwało się nawet, że będą one odpowiedzią jej ugrupowania na platformerskie boiska z programu Orlik.

    Kosztowną odpowiedzią. Jedna biogazownia kosztuje około 20 mln zł. Sieć licząca tysiąc instalacji pochłonęłaby około 20 mld zł. Można założyć, że 40 proc. tej sumy wyłożą inwestorzy, kolejne 40 proc. fundusze unijne, a resztę podatnicy za pośrednictwem instytucji wspierających. Koszt w przeliczeniu na każdego z nich wyniesie zatem 160 zł. Do tego trzeba doliczyć koszt subsydiów gwarantujących rentowność produkcji w postaci zielonych certyfikatów.

    Średniej wielkości biogazownia może zarobić na ich sprzedaży około 700 tys. zł rocznie. Zielone certyfikaty od tysiąca takich instalacji byłyby warte zatem 700 mln zł. Ale ich nabywcy, na przykład elektrownie, wliczają koszt zakupu do swoich cenników. Ostatecznie więc za dochody i zyski biogazowni zapłacą wszyscy, którzy regulują rachunki za prąd i ogrzewanie. A więc ci sami, którzy wcześniej dołożyli się do ich budowy. W Polsce rachunki opłaca 16 milionów obywateli i przedsiębiorców – za prąd z biogazu wypada prawie 45 zł rocznie na każdego.

    Björn Lomborg, duński ekonomista, który zasłynął dwa lata temu sceptycznym przewodnikiem po globalnym ociepleniu, w ostatni piątek przestrzegał w „The Wall Street Journal” przed nowym kompleksem klimatyczno-przemysłowym (na wzór militarno-przemysłowego z czasów zimnej wojny). Jego zdaniem politycy, pewna część przedsiębiorców i zieloni bojownicy pod szyldem walki z globalnym ociepleniem kręcą interesy polityczne i biznesowe – znakomite dla nich, tyle że niekorzystne dla gospodarki. Ale chyba przesadził. Żeby zaraz posądzać PSL o kompleksy?
    http://www.newsweek.pl/artykuly/wydanie/0/zloty-zielony-interes,39742,3

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *