Brazylijska przygoda życia

16 marca, 2017

Justyna Ziółkowska pochodzi z małej wioski Słomczyce Huby w gminie Strzałkowo, która liczy zaledwie kilka domów. Tam też chodziła do szkoły. – Potem ukończyłam Liceum Ogólnokształcące w Słupcy i w wieku 19 lat przeprowadziłam się do Poznania. Na Uniwersytecie Ekonomicznym zdobyłam dyplom z Zarządzania, obecnie kończę jeszcze Międzynarodowe Stosunki Gospodarcze – mówi Justyna.

Dzięki studiom ostatni rok spędziła w Hiszpanii, gdzie nauczyła się języka. Będąc w Hiszpanii ktoś ze znajomych przesłał jej link do rekrutacji wolontariuszy na igrzyska olimpijskie, które odbyły się latem w Rio de Janeiro.

– Stwierdziłam, że spróbuję swojego szczęścia. Przeszłam testy językowe i dwie rozmowy kwalifikacyjne. W grudniu 2015 roku dotarła do mnie informacja, że mnie zaakceptowali. Pamiętam, że zaczęłam płakać i zadzwoniłam do rodziny i znajomych, żeby poradzili mi co robić. Wcale nie byłam pewna czy wyjadę. Pomyślałam wtedy „Serio pojadę do Rio? Przecież to tak daleko, tyle kosztów, niebezpiecznie, po co mi to?”. Teraz jednak gdy ktoś zapyta, czy warto przejechać 10 000 km żeby zostać wolontariuszem podczas igrzysk olimpijskich, odpowiem bez wahania. Warto! – mówi Justyna Ziółkowska.

Justyna Ziółkowska już jako dziecko sporo podróżowała, chociaż te wycieczki biegiem od jednego zabytku do drugiego zawsze ją męczyły. Dlatego pasję do podróżowania odkryła dopiero w wieku 21 lat.

– To wtedy zdecydowałam się przejechać autostopem trasę Wrocław – Barcelona. Poznawanie nowych ludzi, poszukiwanie własnych ścieżek, emocje, gdy do końca nie wiadomo jak potoczy się podróż – właśnie dlatego to pokochałam. Odkryłam, że lubię iść własną drogą, w nieznane, nauczyłam się też, że czasami warto się zgubić po to żeby znaleźć coś wyjątkowego: przygody, przyjaźnie, nowe doświadczenia, albo nauczyć się czegoś o sobie – mówi.

Tak właśnie wspomina wolontariat na Igrzyskach Olimpijskich i Paraolimpijskich w Rio de Janeiro. Jako jedną wielką lekcję o tym, jak piękne potrafi być życie. Justyna pochodzi z wioski, która liczy ledwie kilka domów. Słomczyce Huby leżą kilka kilometrów od Strzałkowa. Tam chodziła do szkoły. Potem ukończyła Liceum Ogólnokształcące w Słupcy i w wieku 19 lat przeprowadziłam się do Poznania. Na Uniwersytecie Ekonomicznym zdobyła dyplom z Zarządzania, obecnie kończy jeszcze Międzynarodowe Stosunki Gospodarcze.

– Dzięki moim studiom spędziłam ostatni rok w Hiszpanii, gdzie nauczyłam się języka i to tak naprawdę tam podjęłam decyzję o wyjeździe do Brazylii – mówi Ziółkowska.

Olimpijska przygoda zaczęła się dla niej jakieś dwa lata temu, kiedy ktoś ze znajomych przesłał jej link do rekrutacji wolontariuszy na Olimpiadę. Stwierdziła, że spróbuje swojego szczęścia. Przeszła testy językowe i dwie rozmowy kwalifikacyjne. W grudniu 2015 dotarła do niej informacja, że ją zaakceptowali.

– Pamiętam, że zaczęłam płakać i zadzwoniłam do rodziny i znajomych, żeby poradzili mi co robić. Wcale nie byłam pewna czy wyjadę. Pomyślałam wtedy „Serio pojadę do Rio? Przecież to tak daleko, tyle kosztów, niebezpiecznie, po co mi to?” Wiadomo, zawsze znajdą się powody, żeby jednak nie wychodzić ze swojej strefy komfortu. I właśnie dlatego stwierdziłam, że muszę jechać i pomyślałam, że nie mogę kierować się strachem! „Jeśli nie pojadę teraz, to kiedy?” – wspomina.

Justyna Ziółkowska musiała się sporo nagimnastykować, żeby sfinansować wyjazd. Komitet Organizacyjny nie funduje wolontariuszom nic! Bilety, ubezpieczenie, szczepienia, zakwaterowanie – wszystko było na jej głowie.

– Przed samym wyjazdem do Rio spędziłam miesiąc na wybrzeżu Hiszpanii, gdzie dorabiałam pracując w dzień w restauracji i wieczorami w barze. Pod koniec lipca siedziałam już w samolocie do Rio de Janeiro – czy się bałam? Jasne! Wszędzie trąbili o Zice, innych tropikalnych chorobach, terroryźmie, gangach, fawelach, a ja jechałam tam sama. Ale już w drodze do Brazylii poznałam innych wolontariuszy i rozpoczęła się moja przygoda! – mówi.

Nasza rodaczka opowiada, że Rio de Janeiro jest niesamowite, widoki zapierają dech w piersiach. Niby jest to jedna z największych metropolii na świecie, ale w mieście są malownicze góry, parki pełne tropikalnych roślin, zachwycające plaże i ocean. W sierpniu w Brazylii jest zima, ale na szczęście tropikalna, czyli koło 18- 20 stopni. Rio pełne jest zwierząt – w lesie, podczas wspinaczki spotkała wielkie jaszczurki i ptaki, a widok małp kradnących banany z warzywniaka to coś całkiem naturalnego. Posłuchajmy zatem jej opowieści o brazylijskiej imprezie…

– Praca przy igrzyskach wiele mnie nauczyła, zajmowałam się akredytacjami na jednym z obiektow. Poznałam wielu sportowców, członków komitetów olimpijskich i związków sportowych z różnych krajów. Udało mi się spotkać zdobywcę złotego medalu w boksie wagi lekkiej i brązową medalistkę z biegu na 100m klasy T-47. Innego dnia jeden z przedstawicieli związku tenisa stołowego z Argentyny był tak zaskoczony, że Polka potrafi mówić po hiszpańsku, że koniecznie chciał mnie poznać i gdy potem pojechałam do Buenos Aires oprowadził mnie po swoim mieście. Podczas mojej przygody w Rio miałam okazję zobaczyć niektore zmagania sportowe na żywo: szermierkę, piłkę wodną, tenis stołowy, boks, podnoszenie ciężarow. Byłam na meczu naszych szczypiornistow, oczywiście zdarłam gardło, dopingując chłopakow, niestety wtedy przegraliśmy… Ale i tak największe wrażenie zrobiły na mnie konkurencje paraolimpijskie. Widziałam lekkoatletykę, rugby na wozkach, tenis stołowy. Miałam okazję śpiewać hymn polski na stadionie Engenhao, kiedy Barbara Niewiedział zdobyła złoty medal w biegu na 1500m kategorii T20. Kibicowałam też Natalii Partyce w drodze po złoto w singlu tenisa stołowego. Te momenty, gdy widziałam polską flagę i mogłam zaśpiewać Mazurek Dąbrowskiego to na pewno jedne z najważniejszych wspomnień mojego wyjazdu. Ale Rio de Janeiro to nie tylko sport! To przede wszystkim świetne miejsce do spędzania wolnego czasu: można się wspinać, korzystać z uroków Ipanemy, pić caipirinhe na Copacabanie, zwiedzać, próbować pysznej kuchni, poznawać ludzi. Brazylijczycy są bardzo otwarci, a gdy jeszcze miałam na sobie koszulkę wolontariusza zawsze mogłam liczyć na pomoc. Czasami była ona niezbędna, bo np. przystanki autobusowe w Rio nie mają rozkładu jazdy, niektóre nie są nawet oznaczone… Raz zdążyło mi się, że wsiadłam do autobusu a on nagle zawrócił i ruszył w drugą stronę. Inni pasażerowie coś tam energicznie tłumaczyli kierowcy, a ja niewiele rozumiałam więc spokojnie czekałam na to co się stanie. To jest jedna rzecz, której nauczyłam się w Rio – akceptować zmiany, tam niczego nie można było na 100% przewidzieć. Tym razem okazało się, że kierowca pomylił drogę, pasażerowie tłumaczyli mu jak jechać, a ja w końcu zapytałam kogoś jak dotrzeć do parku olimpijskiego i kierowca specjalnie dla mnie zatrzymał się gdzieś między przystankami i cała społeczność autobusu żywiołowo wytłumaczyła mi, gdzie złapię kolejny autobus. Czasami przejechanie przez Rio zajmowało mi pół godziny a czasami dwie, szczególnie gdy zaczęła się Olimpiada, bo wtedy zamknięto część ulic i zrobiły się ogromne korki. Ale to nigdy nie był problem, w Brazylii żyje się bez zegarka, każdy rozumiał, że autobus może jechać dwa razy dłużej i nikt nigdy nie miał problemu, jeśli przyjechałam po czasie. Czy w Rio było bezpiecznie? To zależy… Na pewno trzeba mieć oczy dookoła głowy, jeśli nie trzeba nie nosić ze sobą dokumentów i ograniczyć gotówkę do minimum. Wszędzie można płacić kartą, dosłownie, nawet na ulicznym straganie. W metrze warto uważać na torbę i lepiej nie nosić smartfonu ani aparatu fotograficznego na widoku. Kobiety podróżujące same też muszą mieć się na baczności, bo rzucają się w oczy, szczególnie jak ma się blond włosy i tak jasną cerę jak ja. Osobiście zawsze czułam się bezpiecznie, ale możliwe, że to zasługa wzmożonych partoli policji i wojska. W Rio w czasie Igrzysk można było spotkać patrole praktycznie na każdym skrzyżowaniu i przystanku. Byłam też w dwoch fawelach. Jedna z nich to Vidigal, która jest dość bezpieczna, bo przez tę fawelę wchodzi się na Morro Dois Irmaos (wzgórze dwóch braci), z którego rozciągają się piękne widoki, przez co przychodzi tam wielu turystów. Do drugiej faweli zaprosił mnie mój przyjaciel, który był moim przewodnikiem, dzięki temu mogłam tam wejść bez obaw. W fawelach wszyscy się znają, więc każdy obcy rzuca się w oczy. Bez przewodnika lepiej się tam nie zapuszczać. Będąc w Rio de Janeiro dwa miesiące miałam dość czasu na kilka wycieczek. Odwiedziłam moją przyjaciółkę w Belo Horizonte, gdzie miałam okazję zobaczyć, jak wygląda życie w innych częściach Brazylii. Pojechałam do Montevideo i Punta del Este w Urugwaju, gdzie w porcie spotkałam lwa morskiego. Kilka dni spędziłam też w Buenos Aires i tak spodobało mi się to miejsce, że chciałabym jeszcze wrócić do Argentyny. Mimo, że na Igrzyskach pracowałam za darmo i musiałam z wielu rzeczy zrezygnować, żeby się tam znaleźć, to jestem pewna, że było warto. Nauczyłam się prawdziwej tolerancji, otwartości, szybkiego reagowania na zmiany, radzenia sobie w nowym otoczeniu, ale z Brazylii przywiozłam też pogodę ducha i nauczyłam się cieszyć chwilą, żyć bez pośpiechu. Poznałam też wiele wspaniałych osób i przeżyłam przygody, których nigdy nie zapomnę. Ten wyjazd pozwolił mi zdać sobie sprawę, że cały świat jest w zasięgu ręki i wystarczy znaleźć w sobie odwagę, żeby zrealizować swoje marzenia. Jesień w Polsce jest piękna, ale tęsknię za pogodą Ameryki Południowej. Do kraju wróciłam w październiku i po krótkim czasie na aklimatyzację wróciłam do moich obowiązków. Obecnie przygotowuję pracę magisterską, zajmuje się udzielaniem korepetycji z j. angielskiego i j. hiszpańskiego oraz prowadzę blogi o moich podróżach – KochamHiszpanię.wordpress. com oraz GonnaGoMy- Way.wordpress.com. Mam nadzieję, że jeszcze wiele przygód przede mną – mówi Justyna.

Dziękujemy Justynie za relację z pobytu w Ameryce Południowej i życzymy jeszcze wielu niezapomnianych przygód.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *