Dopóki zdrowie pozwoli będę pracował
Kolejny bohater naszego cyklu „Lekarz na emeryturze …” przez długie lata zawodowo związany był ze Spółdzielnią Inwalidów „Przyjaźń” w Słupcy. Ciekawy epizod życia zawodowego stanowi także kontrakt w Algierii, gdzie jako doktor Andre leczył Afrykańczyków w okolicach Bou-Saada w pobliżu Sahary. Dziś jest szczęśliwym mężem, ojcem i dziadkiem. Mimo nabytych praw emerytalnych wciąż praktykuje w zawodzie i jak na razie nie zamierza tej działalności zaprzestać. Andrzej Stanisław Grzeszczak urodził się 7 maja 1940 r. w miejscowości Kłaj pow. Bochnia. Jest synem Romana Grzeszczaka – budowniczego słupeckiego szpitala. W 1964 r. uzyskał tytuł lekarza. W połowie lat 70-tych, przez dwa lata, z grupą polskich lekarzy, pracował na kontrakcie w Algierii. Ważny okres w zawodowym życiu zajmuje kierowanie przychodnią zakładową w Spółdzielni Inwalidów „Przyjaźń” w Słupcy, dyżury w pogotowiu, praca na oddziale wewnętrznym słupeckiego szpitala a także w Jednostce Wojskowej w Powidzu. W między czasie lekarz został żołnierzem rezerwy, w stopniu porucznika. W 1984 r. uhonorowany medalem 40-lecia Polski Ludowej.
SŁUPCZANIN Z KRAKOWA
– W dokumentach widnieje wpis, że urodziłem się w Kłaju, jednak tak naprawdę urodziłem się w Krakowie. Moi rodzice byli wtedy na wysiedleniu w Generalnej Guberni – ojciec pracował jako lekarz w Kłaju, ale postarał się i mama mnie urodziła w klinice w Krakowie. Jak to w czasie wojny dokumenty zaginęły i oficjalnie jestem chłopak z Kłaja. Zaraz po wojnie, w 1946 r. rodzice wrócili do Goliny, gdzie poprzednio ojciec mieszkał i praktykował, jednak bardzo szybko przeprowadzili się do Słupcy. Mój ojciec razem z dr Sękowskim, prowadzili praktykę lekarską w maleńkiej Słupcy. W Słupcy też, w 1957 r., ukończyłem Liceum Ogólnokształcące i rok później podjąłem studia na Wydziale Lekarskim Akademii Medycznej w Poznaniu.
LEKARZ W NOWYM SZPITALU
– 1 sierpnia 1964 r., już po uzyskaniu dyplomu lekarza medycyny, rozpocząłem 2-letni staż w Szpitalu Powiatowym we Wrześni, szkoliłem się w czterech głównych przedmiotach medycznych a w 1966 r. ojciec ściągnął mnie do nowo powstałego szpitala w Słupcy. Zacząłem pracować jako młodszy asystent Oddziału Wewnętrznego, prowadzonego przez doktora Jerzego Wojtaszka, (już śp.). Rozpocząłem też specjalizację w zakresie chorób wewnętrznych, pod jego kierunkiem – z biegiem kilku lat uzyskałem I i II stopień specjalizacji. Już po wielu latach, to był rok 1993, dyrektorem szpitala był Piotr Kubiak, burmistrzemKarol Wyszomirski, w czerwcu uruchomiono (drugi w województwie konińskim) oddział anestezjologii i intensywnej terapii, a także odbyła się szczególna uroczystość – słupecki szpital otrzymał imię dr Romana Grzeszczaka. Ojciec mój zainicjował budowę tego szpitala i prowadził ją, choć wielu ówczesnych urzędników nie wierzyło, że mu się to uda. Do dziś mamy szpital i to jest najważniejsze – ten szpital jest nam tu po prostu potrzebny.
ZWIĄZEK Z „PRZYJAŹNIĄ”
– Przed uzyskaniem II stopnia specjalizacji zrezygnowałem z pracy szpitalnej i rozpocząłem długoletnią współpracę ze Spółdzielnią Inwalidów „Przyjaźń” w Słupcy. To był ogromny zakład pracy i nie mieli lekarza. Pamiętam, że zatrudnionych tam było w pewnym okresie ok. 1300 osób. Zostałem kierownikiem przychodni a jednocześnie opiekowałem się pracownikami Zakładu Pracy Chronionej, tzw. dozorcami. W Spółdzielni pracowałem do mojej wcześniejszej emerytury w 1993r., kiedy to przeszedłem zawał serca. Skończyło się to nienajgorzej, bez komplikacji.
AFRYKAŃSKA PRZYGODA
– Ponieważ miałem dobrych przyjaciół w warszawskim Polserwisie – to było biuro zatrudniające specjalistów do pracy za granicą, to zaproponowano mi wyjazd do Algierii. Był to rok 1975. Praca ta była niezwykle atrakcyjna, jak na tamte czasy – nie tylko pod względem zawodowym, sprawdzenia się w trudnych warunkach, ale także bardzo dobrze płatna. Zostałam zatrudniony na dwa lata i razem z innymi kolegami z Polski pracowałem w miejscowości Bou-Saada na przedprożu Sahary, w bardzo gorącym klimacie. Sam też musiałem się nauczyć francuskiego, by móc tam pracować a praca była naprawdę ciążka. Trzeba było być dyspozycyjnym w dzień i w nocy, ciągle pod dyżury.
Opiekowałem się oddziałem kobiet i dzieci, byłem nawet ginekologiem. Tam nie było podziału na oddział dla kobiet i dzieci – jeżeli matka zachorowała, to do szpitala przychodziła ze zdrowymi dziećmi na oddział i na odwrót. Poza tym wyjeżdżaliśmy w teren, na wieś do ośrodków zdrowia. Samodzielnie także dbaliśmy o swoje żołądki. Schudłem wówczas ok. 20 km, to była prawdziwa szkoła życia. Kuchnia szpitalna była do niczego. Poza tym praliśmy sami i wykonywaliśmy wszelkie domowe obowiązki. Ja o gotowaniu, przed wyjazdem, nie miałem pojęcia. Ze szpitala mięso i warzywa otrzymywaliśmy, ale trzeba było coś z tego zrobić. Pamiętam, że pierwszą wołowinę spaliłem. Po jakimś czasie jednak sztukę kulinarną udoskonaliłem tak, że przeżyłem – przyrządzałem żeberka jagnięce i kurczaka; świniny tam nie wolno było jeść. Raz jeden dostaliśmy od algierczyków dziką świnię, którą potrącił samochód a oni nie chcieli się do niej nawet dotknąć, więc my oprawiliśmy tę świnię sami i zjedliśmy.
Jak już wspomniałem warunki finansowe mieliśmy dobre, ale na pensje czekaliśmy półtora roku. Radziliśmy sobie w ten sposób, że prowadziliśmy też praktykę prywatną i te środki pozwalały nam żyć. Pacjenci mówili do mnie – doktor Andre, w ich domach oprócz badania trzeba było też wypić dobrą i mocną kawę z miedzianych czajniczków. Jako lekarze, specjaliści byliśmy tam dobrze widziani. Wspominam też ratowanie życia mojej ślicznej pielęgniarki, która tłumaczyła to, co mówili pacjenci. Prosty francuski doszlifowałem w miarę szybko i mogliśmy pracować. Mimi – bo tak miała na imię Algierka, rozchorowała się, to było jakieś zatrucie. Na szczęście udało mi się ją uratować. Mimi wyszła za mąż, byłem zaproszony na to wesele – ogromny, barwny korowód, wystrzały ze strzelb. W 1978 r. zrezygnowałem już z pracy w Algierii. Zbyt duża różnica kulturowa i obyczajowa, by móc tam zostać na dłużej. Wróciłem do domu i tak się stało, że rozwiodłem się z żoną. Powróciłem też do pracy w Spółdzielni Inwalidów.
MOJA BASIA
– Minął rok od rozwodu i ożeniłem się ponownie z obecną małżonką Barbarą, z którą żyjemy już ponad 30 lat – jesteśmy bardzo szczęśliwi. Moja Basia to bardzo elegancka dziewczyna – świetnie się ubiera, według mnie mogłaby otworzyć dom mody. Jej siostra bliźniaczka z Głogowa robi prawie tak samo. Siostry są tak ze sobą zżyte i połączone niewidzialną „nicią”, że jak jedna kupuje torebkę, druga robi to samo prawie w tym samym czasie. Moja Basia ma także idealną rękę do kwiatów i krzewów. To moja żona zaprojektowała przydomowy ogród i dba o niego pieczołowicie. Ja natomiast dbam o moje kobiety i czasami je rozpieszczam. Codziennie rano wstaję wcześnie i dostarczam świeże pieczywo, masełko i serki. Swojej córce przygotowuję śniadanko, zanim wyjdzie na praktykę. A jeżeli chodzi o sprawy wypoczynku i atrakcji to nie ma roku, abyśmy w czasie wakacji gdzieś nie wyjechali. Z Basią przeżyliśmy też podróż marzeń – był to przed ostatni rejs Batorego po Morzu Śródziemnym – trzy tygodnie na morzu, zwiedzanie portów i bal kapitański, to tylko niektóre atrakcje – coś fantastycznego.
NOWE ŻYCIE Z MEDYKIEM
– W 2001 r., zawodowo związałem się z Przychodnią Lekarza Rodzinnego Medyk w Słupcy, z którą współpracuję do dziś. Nie jestem w spółce, ale mam swoich pacjentów i dopóki zdrowie pozwoli będę pracował. Nie wyobrażam sobie, że kiedyś nie będę mógł pracować – widocznie nie przyszedł na mnie jeszcze czas. Poza tym bardzo kibicuję mojej młodszej córce Elżbiecie, która w tej chwili odbywa praktyki właśnie w przychodni Medyk – jest już po drugim roku studiów, bez żadnych potknięć. Jestem z niej bardzo dumny. Ela w przyszłości chciałby zostać ginekologiem – zobaczymy co życie przyniesie. Starsza córka Iwonamieszka z mężem i dwoma moimi ukochanymi wnuczkami w okolicach Swarzędza – choć jest polonistką to z pasją i oddaniem realizuje się w pracy dietetyka. W przyszłym roku, w sierpniu, będę obchodził 50-lecie pracy zawodowej.
MARZENIA
– Najważniejsze jest zdrowie i szczęście rodzinne. Chciałbym także, aby córka skończyła studia, ale to się realizuje. Chciałbym też jak najdłużej pracować, bo nie wyobrażam sobie bezczynnego siedzenia w domu. Czuję się nie najgorzej, z nowoczesną elektroniką w pracy jakoś sobie radzę. Pogoda ducha mi dopisuje, więc żyjmy jak można najpiękniej. Dziękujemy za tę pasjonującą opowieść życia.
Zycze wiele lat zycia i dalszych sukcesow zawodowych